niedziela, 16 czerwca 2013

Nadzieja matką nudnych - recenzja "Wielkich nadziei" Mike'a Newella








Film Mike'a Newella nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Zamiast wartościowej adaptacji arcydzieła Charlesa Dickensa, "Wielkie nadzieje" przypominają sklecony niedbale lekturowy bryk. Trudno uwierzyć, że tak bolesna klęska stała się udziałem akurat Newella. Twórca "Czterech wesel i pogrzebu" zasiadał na krześle reżyserskim w glorii absolwenta wydziału literatury angielskiej uniwersytetu w Cambridge. Wygląda jednak na to, że w trakcie zajęć z Dickensa udał się na brzemienne w skutkach wagary.

Film Newella nie wytrzymuje porównania z poprzednimi adaptacjami utworu Dickensa. Klasyk Davida Leana z 1946 roku konsekwentnie eksponował baśniowe elementy powieści. Młodszy o pół wieku film Alfonso Cuaróna stanowił próbę pójścia z duchem swoich czasów. Meksykański reżyser z sukcesem przystosował uniwersalne rozważania o kształtowaniu jednostkowej tożsamości do wrażliwości współczesnych nastolatków. Wersja Newella poszukuje po omacku własnej oryginalności, by ostatecznie skończyć w schizofrenicznym rozkroku. Nowe "Wielkie nadzieje" wydają się filmem pozbawionym pomysłu, wyzutym z pasji, zrealizowanym jakby z kłopotliwego przymusu.

Brytyjski reżyser nie ma w sobie odwagi Cuarona przemieniającego angielszczyznę Dickensa w młodzieżowy slang. Film Newella emanuje pozbawioną wdzięku staroświeckością. Jest jak pospolity mebel ze strychu, który usiłuje uchodzić za wartościowy antyk.

(...)

Więcej na łamach Dziennika


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz