"Więcej odwagi!" krzyczę - w manierze bohaterów klasycznych włoskich filmów - do dyrektora Alberto Barbery w tekście podsumowującym festiwal w Wenecji. Poniżej przytaczam fragmenty artykułu, który w całości ukazał się w najnowszym numerze "Tygodnika Powszechnego".
Podczas tegorocznego festiwalu
najważniejszymi osobami w Wenecji nie byli wcale gwiazdorzy kina:
Joaquin Phoenix, Pierce Brosnan czy Isabelle Huppert. Tym razem w
kuluarach znacznie częściej szeptano nazwisko Alberta Barbery.
Kilka miesięcy temu sześćdziesięciodwuletni Włoch – po raz
drugi w karierze - został mianowany dyrektorem weneckiego festiwalu.
Podstawowe zadanie Barbery polegało na tym, żeby jak najwyraźniej
odróżnić się od swego poprzednika – powszechnie krytykowanego
Marco Muellera. Świadomy swej misji nowy dyrektor przedstawił
swoisty program naprawczy, który miał pomóc weneckiej imprezie w
odzyskaniu nadwątlonego w ostatnich latach prestiżu. 69. edycja
festiwalu udowodniła, że rewolucyjne zapowiedzi Barbery spełniły
się tylko połowicznie. Obrany przez niego kierunek zmian pozwala
jednak patrzeć na przyszłość słynnego festiwalu z pewną
nadzieją.
Nazwiska to za mało
Wenecji nie udało się w tym roku
potwierdzić przewagi nad konkurencyjnym festiwalem w Toronto.
Rozpoczynająca się w podobnym terminie impreza od kilku lat zyskuje
na znaczeniu zwłaszcza na rynku amerykańskim. W odwróceniu tej
tendencji niewiele pomogło Barberze zaproszenie do festiwalowego
konkursu mistrzów kina rodem z USA. Brian De Palma nie udzielił w
Wenecji praktycznie żadnego wywiadu, a Paul Thomas Anderson z
niechęcią odnosił się do pytań dziennikarzy nawet w trakcie
konferencji prasowej. Obaj twórcy sprawiali wrażenie jakby
przyjechali do Włoch na wakacje. Prawdziwą promocję swoich filmów
zaczynają, jakżeby inaczej, w Toronto.
Nieprawdziwe okazały się także
zapowiedzi jakoby Barbera miał zrezygnować z – będącego od
kilku lat prawdziwą bolączką festiwalu - nachalnego promowania
włoskiego kina. Zarówno „E stato il figlio” Daniela Cipriego,
jak i „Un Giorno speciale” Franceski Comencini należały do
najsłabszych filmów w konkursowej stawce. Honor gospodarzy musiał
obronić dopiero klasyk Marco Bellocchio ze zrealizowanym w
gwiazdorskiej obsadzie dramatem „La Bella Addoramentata”.
Przyznawanie włoskim filmom swoistych
„punktów za pochodzenie” okazało się zresztą częścią
szerszego problemu z weneckim festiwalem. Trudno było oprzeć się
wrażeniu, że niektóre tytuły zakwalifikowały się do
tegorocznego konkursu tylko dzięki dawnym zasługom ich słynnych
reżyserów. Nie sposób na przykład pojąć, co urzekło
festiwalowych selekcjonerów w japońskim „Outraged: Beyond”.
Film zapowiadany jako kino akcji miał w sobie dynamikę słuchowiska
radiowego. Tyle tylko, że za jego reżyserię odpowiada hołubiony
na festiwalu Takeshi Kitano, który w ostatnich latach przyjeżdżał
do Wenecji z niemal każdym swoim filmem. Jeszcze bardziej
spektakularna porażka stała się udziałem Terrence’a Malicka.
Twórca opromieniony niedawną Złotą Palmą za „Drzewo życia”
pokazał w Wenecji melodramat „To the Wonder”. Najlepszą
recenzję tej kaznodziejskiej opowieści o rozpadzie związku
przygotowali obecni na porannym pokazie dziennikarze. Dzięki nim
film Malicka okazał się bodaj jedynym tytułem z tegorocznego
konkursu, który został pożegnany przeciągłymi gwizdami. (...)
Dalszy ciąg tekstu można przeczytać w "Tygodniku Powszechnym".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz