wtorek, 30 lipca 2013

Eliade jeździłby na festiwale




 Francuski teoretyk filmu Andre Bazin porównał niegdyś festiwal  do święta religijnego. Ojciec chrzestny Nowej Fali jak zwykle trafił w sedno. Kolejne imprezy i przeglądy prowokują u widza specyficzny typ odbioru, który intensyfikuje towarzyszące każdemu seansowi wrażenie transcendencji. Zapewniane na ogół przez kino poczucie kontaktu z tajemnicą wzmacnia zwłaszcza szereg wpisanych w festiwalowe życie rytuałów.  Uczestnicy filmowych imprez na własne życzenie odgradzają się od zewnętrznego świata i funkcjonują według rytmu wyznaczanego przez kolejne pokazy, koncerty i bankiety. Gdyby Mircea Eliade szukał współczesnej ilustracji swojej koncepcji „czasu świętego”, z powodzeniem mógłby wybrać się chociażby na wrocławskie Nowe Horyzonty.

Związane z festiwalami poczucie uczestnictwa w święcie ma w sobie szlachetną uniwersalność. Wielkie imprezy nie różnią się pod tym względem od najmniejszych przeglądów, Wenecja staje w jednym szeregu ze Zwierzyńcem. Każdy festiwal bez wyjątku sprzyja również wytworzeniu się między widzami poczucia wspólnoty.  Zainteresowani z reguły ambitniejszym kinem uczestnicy filmowych imprez traktują siebie nawzajem jak wyznawców tej samej wiary. Świadomość przebywania wśród wtajemniczonych usuwa poczucie wstydu i zwiększa wyrazistość naszych reakcji. Inaczej niż regularne seanse, festiwalowe pokazy często kończą się owacjami na stojąco bądź przeciągłymi gwizdami. Dzielenie emocji z grupą zupełnie obcych ludzi przynosi jedyną w swoim rodzaju satysfakcję. Przez chwilę po seansie odczuwamy wrażenie jakby świat odsłonił przed nami tkwiący w sobie porządek. Przed kilkoma laty taka świadomość zdawała się towarzyszyć  uczestnikom nowohoryzontowego seansu Śniadania na Plutonie [2005, N. Jordan]. Wylewający się z jednego z wrocławskich kin  tłum wyraźnie emanował bijącą z filmu energią. Postronnym przechodniom rozentuzjazmowani widzowie musieli wydawać się członkami kolorowego korowodu, którzy właśnie zakończyli udział w jakimś sekretnym obrzędzie.

Oprócz uniwersalnych kodów zachowań istnieją także  języki wytwarzane przez każdą imprezę z osobna. W jednej z relacji z festiwalu w Cannes Tadeusz Sobolewski zwrócił uwagę na przedziwny obyczaj widowni. Przed niektórymi seansami, w ciemnej sali rozbrzmiewał nagle okrzyk: „Laurent!”. Praktyce tej trudno przypisać jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie. Ot, „kiedyś ktoś zawołał  w analogicznej sytuacji jakiegoś Laurenta i tak już zostało”. Również polskim festiwalom zdarza się kultywować podobne dziwactwa. Publiczność Nowych Horyzontów uwielbia na przykład parodiować przedseansowe reklamy. Od kilku lat szczególną furorę robi we Wrocławiu spot z udziałem Paulo Coelho. Widzowie  lubują się w przedrzeźnianiu cesarza grafomanów, który używa swych wątpliwych aforyzmów do zachwalania pewnej marki laptopów. Osobliwą praktykę zdążyła wykształcić także studencka brać podróżująca za zmieniającym miejsce pobytu festiwalem Camerimage. Uwaga publiczności skupia się na głównym bohaterze starej jak świat reklamy jednego ze sponsorów. Widzowie współczują niczego nieświadomemu nurkowi, który nie dostrzega pływającego w pobliżu rekina. Niezrażeni nieskutecznością swych wysiłków każdorazowo próbują ostrzec go przed niebezpieczeństwem za sprawą lojalnego „Uważaj!”. Podobne zabiegi obserwowane po raz pierwszy mogą razić lub co najmniej dezorientować. Dopiero po jakimś czasie jesteśmy w stanie w pełni je zaakceptować i uznać je za własne. Tym samym stajemy się częścią zbiorowości, zyskujemy kinofilski azyl i bezpieczne schronienie dla naszej pasji. Stali bywalcy – niczym tytułowe Dziwolągi z filmu Todda Browninga – mogą nareszcie przywitać nowicjuszy gromkim „One of us!”.

Jak przystało na wydarzenia quasi – religijne, festiwale mają moc obalania idoli i kreowania nowych bóstw. Niewiele brakowało, a doświadczyłby tego na własnej skórze przywołany na początku Bazin. W kilka miesięcy po śmierci swego mentora ważną nagrodę  w Cannes otrzymał najbardziej gorliwy z jego uczniów, Francois Truffaut. Debiutujący twórca triumfalnie powracał na festiwal, z którego wcześniej został wykluczony za zbyt ostrą krytykę jego kształtu w artykule prasowym. Canneński sukces Czterystu batów [1959] przez wielu uznawany bywa za symboliczny moment, w którym Nowa Fala po raz pierwszy zalała światowe kino. Zdolni uczniowie Bazina mieli zatrząść najważniejszym festiwalem na świecie jeszcze nie raz. W 1968 roku Jean – Luc Godard uwiesił się na kurtynie i udaremnił w ten sposób rozpoczęcie jednego z konkursowych pokazów. Jak często bywało w twórczości tego reżysera, błazeński gest został dokonany w służbie śmiertelnie poważnej idei. Godard – przy wydatnym wsparciu innych Nowofalowców – doprowadził do zerwania festiwalu i skierowania uwagi filmowego świata na rewoltę Maja 68'. Twórca Do utraty tchu w jednej chwili stał się wówczas jednym z najbardziej wpływowych ludzi we Francji.

Także z festiwalem w Cannes wiąże się przykład jednego z najbardziej efektownych przełomów w historii światowego kina. W 1994 roku żelaznym faworytem imprezy obwołano Czerwonego Krzysztofa Kieślowskiego. Ku zaskoczeniu wszystkich, Złotą Palmę zdobyło jednak wówczas Pulp Fiction nikomu nieznanego Quentina Tarantino. Zmiana warty w światowym kinie okazała się wówczas aż zanadto symboliczna. Szacowny klasyk musiał przecież uznać wyższość nadpobudliwego młokosa z wideoteki.  Polscy dziennikarze uznali amerykańskiego twórcę za bandytę, który – niczym filmowy Vincent Vega – sprzątnął rodakowi sprzed nosa statuetkę Złotej Palmy. Wielu żurnalistów do dziś nie wybaczyło Tarantino tego niecnego postępku. Werdykt ogłoszony przed laty przez gremium pod przewodnictwem Clinta Eastwooda sprowokował szereg mitów i spiskowych teorii. Do części z nich odniósł się jeden z członków pamiętnego jury, Kazuo Ishiguro. W wywiadzie dla jednego z polskich tygodników słynny pisarz przekonywał: „Prawda jest taka, że nikomu z nas w jury ten film się nie podobał. Był zwyczajnie słaby, przerafinowany, zimny. Ale lobby wspierające Kieślowskiego było bardzo mocne. Francuzi naciskali na nas: dajcie mu nagrodę, co wam szkodzi, on jest bardzo chory, może więcej nic nie nakręcić. Nie ulegliśmy. Czerwony to kalkulacja. Tyle że chyba czas działa na naszą korzyść – Pulp Fiction to dziś film legenda, o Czerwonym prawie nikt już nie pamięta”.

Przypadek Kieślowskiego dobitnie wskazuje na skomplikowaną sieć festiwalowych zależności między twórcami, jurorami, organizatorami, a dziennikarzami. Szczególnie ciekawa wydaje się sytuacja tych ostatnich. Na najważniejszych światowych imprezach żurnaliści mogą poczuć się trochę schizofrenicznie. Choć funkcjonują w samym centrum festiwalowych wydarzeń, to nie oni pozostają w centrum uwagi. Mimo że znajdują się tuż przy czerwonym dywanie, nie mają na niego wstępu. Rola dziennikarza opiera się na sprawowaniu niełatwej funkcji posłańca dobrych i złych wiadomości, pośrednika między twórcami, a publicznością. Zwłaszcza na mniejszych festiwalach dochodzą do tego również niejednoznaczne relacje między żurnalistami, a organizatorami.  Trzeba przecież sporej etycznej odwagi, by w swych tekstach artykułować zastrzeżenia wobec imprezy, której władze wystosowują wobec nas imienne zaproszenie.
Mimo istnienia szeregu podobnych wątpliwości, festiwale i dziennikarze wydają się skazani na siebie nawzajem. Imprezy filmowe dzięki prasie oraz internetowi zyskują niezbędną promocję. Żurnaliści natomiast  właśnie za sprawą festiwali mogą dziś ocalić resztki dawnego prestiżu. W dobie popularności wirtualnego kina o nazwie Torrent, właściwie tylko dzięki relacjom z premierowych pokazów dziennikarz może liczyć na szczere zainteresowanie swoją pracą. Im ważniejsza impreza, tym bardziej relacjonujący ją krytyk przypomina odkrywcę eksplorującego niedostępne terytoria. Czytelnik, który nie ma jeszcze możliwości sformułowania własnego poglądu, musi uwierzyć „na „słowo”, przez jakiś czas godzi się pozostawać we władzy naszego gustu. Krytyk – jak za dawnych lat –  czuje dumę z opiniotwórczego statusu własnych sądów. Czasem wrażenia te potęgują decyzje dystrybutorów, którzy sugerują się tonacją  recenzji przy decyzji o zakupie konkretnych tytułów. Teksty z festiwali wywierają także ewidentny wpływ na nieobecnych na imprezach kolegów po fachu. Krytycy opisujący dane tytuły z kilkumiesięcznym opóźnieniem siłą rzeczy oceniają je w określonym kontekście wytworzonym przez starsze recenzje.

Ewidentne zalety obecności na festiwalach nie do wszystkich dziennikarzy przemawiają jednak równie przekonująco. Wśród kolegów po fachu zdarzają się malkontenci, którzy w tekstach o filmowych imprezach używają zawsze podobnych argumentów i konstrukcji zdaniowych. Gdyby Gustav Flaubert czytywał relacje ze współczesnych festiwali, mógłby zainspirować się nimi przy tworzeniu kolejnej części „Słownika komunałów”. Wówczas dowiedzielibyśmy się z niego, że Berlin „po raz kolejny rozczarowuje i jest mocno upolityczniony”, a Wenecja „wciąż bezskutecznie szuka własnej drogi”. Powtarzający do znudzenia identyczne zdania dziennikarze w kuluarowych dyskusjach bardziej niż filmami zajmują się narzekaniem na posiłki i warunki lokalowe. Nawet jeśli tego dnia wprost z wywiadu z Ryanem Goslingiem udają się na rozmowę z Michaelem Fassbenderem, czynią to opieszale i bez entuzjazmu. Niektórzy krytycy nie znoszą festiwalowej atmosfery do tego stopnia, że relacje z mniejszych imprez piszą w zaciszu własnego domu. Miejsce kinowego ekranu zajmuje w takich sytuacjach wyświetlacz  laptopa, na którym dziennikarze odtwarzają dostarczone przez organizatorów filmy.

Podobne praktyki na całe szczęście pozostają jednak marginalne. Znaczna większość krytyków wybiera się na filmowe imprezy z przyjemnością. Część spośród nich lubuje się wyłącznie w blichtrze kilku zagranicznych festiwali. Inni wolą natomiast kontemplacyjną atmosferę prowincjonalnych przeglądów. Całkiem pokaźna grupa potrafi czerpać jednakową przyjemność z obu rodzajów aktywności. Tacy z nas pędzą żywot krytycznofilmowych bitników, którzy nieustannie znajdują się w drodze z jednego festiwalu na drugi.

Więcej w dwumiesięczniku Ekrany 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz