wtorek, 16 lipca 2013

Na kozetce u Del Toro - recenzja "Pacific Rim"






„Pacific Rim” wydaje się czymś więcej niż tylko rewią widowiskowej destrukcji i orgią uzasadnionej moralnie przemocy. Guillermo Del Toro, autor znakomitego „Labiryntu fauna”, zachowuje się jak psychoanalityk, który ośmiela widza, by przyznał mu się do swych najskrytszych fantazji. Meksykański reżyser z przekonaniem uwzniośla najprostsze przyjemności. „Pacific Rim” jasno określa granice między dobrem, a złem, poświęca logikę wydarzeń na rzecz ich widowiskowości i nadaje fabule prędkość rozpędzonego Usaina Bolta. Iście dziecięca zabawa w kino bywa chwilami wzbogacana przez umiejętnie dawkowany patos bądź ekscentryczne, „deltorowskie” poczucie humoru. Bodaj największym osiągnięciem meksykańskiego twórcy okazuje się jednak zaznaczenie na wyraźnie pretekstowym scenariuszu stempla autorskiego. Jedna z najważniejszych bohaterek „Pacific Rim”, Mako Mori, wydaje się współczesną inkarnacją Ofelii z „Labiryntu fauna”. Znajdująca się na pograniczu infantylizmu i dojrzałości, obciążonej traumą przeszłości i poczucia odpowiedzialności za teraźniejszość dziewczyna decyduje się w końcu wykonać krok naprzód. Tym samym przynosi widzowi jeszcze jeden powód do zadowolenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz