czwartek, 17 lipca 2014

Robię filmy, by zamanfiestować sprzeciw - wywiad z Erwinem Wagenhoferem






Piotr Czerkawski: Twoje filmy słyną z krytycznego stosunku do opisywanej rzeczywistości. Równie dobrze mógłbyś jednak protestować przeciw niej jako dziennikarz albo polityk. Dlaczego więc wybrałeś akurat kino?

Erwin Wagenhofer: Po prostu wciąż wierzę w jego skuteczność, co na przykład w przypadku mediów nie jest już takie oczywiste. Większość z nich wyraźnie trzyma się przecież określonej linii politycznej. Nadawcy publiczni pozostają uzależnieni od rządzących, a prywatne telewizje i gazety często okazują się własnością banków i korporacji. W takich warunkach trudno o swobodę myślenia. Jak już dawno temu stwierdził Jean  - Luc Godard, niezależność możliwa jest właściwie tylko w kinie. Reżyserzy korzystają z niej także po to, by mówić o polityce, często oczywiście w sposób krytyczny. Jeśli chodzi jednak o moje filmy, nie uważam, by miały za cel całościową krytykę obowiązującego na świecie systemu. Zamiast tego, są po prostu wyczulone na jego błędy.

Rozmawiamy z okazji twojej wizyty na warszawskim Planete+ Doc, gdzie wygłosiłeś swój masterclass. W trakcie wykładu przywołałeś nazwiska Martina Scorsese i Romana Polańskiego. Czy można powiedzieć, że to twoi najwięksi mistrzowie?

Staram się czerpać z każdego filmu, który oglądam. Nigdy nie wiesz kiedy jakaś scena albo zdanie skłoni cię do przemyśleń albo pozwoli spojrzeć na określony problem z nowej perspektywy. To samo tyczy się filmów złych: uczę się z nich jak pewnych rzeczy nie robić. Oczywiście więcej korzyści przynosi mi jednak obcowanie z dobrym kinem. Istnieje cała masa reżyserów, przed którymi uchyliłbym kapelusza. Filmy wielu z nich inspirują mnie jednak w ograniczonym zakresie, bardziej liczy się to, że sprawiają mi przyjemność jako widzowi. Wtedy nie jest takie ważne, czy nakręcił je akurat Scorsese, Polański, Wilder czy Lynch. Z drugiej jednak strony, są twórcy pokroju Bergmana, Antonioniego czy Tarkowskiego, którzy wykształcili własny charakter pisma i pozostawili na ekranie dużą cząstkę siebie. Dzięki temu możemy czuć się jakbyśmy - za pośrednictwem kina - rozmawiali z nimi osobiście.

Kręcisz swoje filmy na całym świecie i prezentujesz w nich perspektywę globalną. Po skończonej pracy zawsze wracasz jednak do rodzinnej Austrii. W jaki sposób wpływa na ciebie życie w tym kraju?

Z całą pewnością czuję się częścią jego skomplikowanej historii, a także bogatej tradycji w dziedzinie literatury i teatru. Ciekawe, że Austria nigdy nie była potęgą kinematograficzną, choć w  naszym kraju wychowali się przecież wybitni twórcy tacy jak Wilder czy Zinnemann…
Związek mojej twórczości z krajem, w którym mieszkam ma dla mnie znaczenie podstawowe. Gdy wybiorę już temat na film, zawsze stawiam sobie pytanie: „No dobrze, ale co to ma wspólnego ze mną, z moimi najbliższymi i sąsiadami?”. Gdy kręciłem „Nakarmimy świat”, interesowało mnie skąd właściwie bierze się jedzenie, które każdego dnia mam na stole. Przy „Zaróbmy jeszcze więcej” ciekaw byłem, gdzie znajdowały się pieniądze zanim trafiły do mojego portfela i jaki będzie ich los, gdy zostaną przeze mnie wydane. W „Alfabecie” wyszedłem od pytania: w jaki sposób możemy karmić siebie duchowo i co takiego szczególnego jest w zachodnim systemie edukacji, że w ogóle nie planujemy go zmieniać? Myślę, że uniwersalna natura tych pytań, świadomość, że od czasu do czasu zadaje je każdy z nas może być jedną z przyczyn powodzenia moich filmów.

Niedawno środowiskiem filmowym wstrząsnęła wiadomość o śmierci Michaela Glawoggera. Twórcy „Trylogii pracy” – tak jak ty – starał się znaleźć indywidualną perspektywę spoglądania na globalne problemy. Jak reagujesz na podobne porównania?

Szanuję Glawoggera, ale myślę, że nasze filmy są od siebie zupełnie różne. Michael szukał dziwnych obrazów i zdarzeń, które następnie estetyzował i ilustrował piękną muzyką. Widać to było zwłaszcza w „Śmierci człowieka pracy”. Mnie tymczasem zależy na opisywaniu rzeczywistości, która byłaby jak najbardziej przyziemna, nieupiększona. Poza tym nie interesuje mnie perspektywa zdystansowanego obserwatora, jak już mówiłem, opowiadam o procesach, które mają bezpośredni wpływ na moje życie. Nigdy nie nakręciłbym filmu pod tytułem „Oni nakarmią świat”.

Wielu społecznie zaangażowanych filmowców pragnie, by ich filmy mogły zmienić czyjeś życie. Czy to również twoje marzenie?

Zawsze powtarzam, że sam film nie ma takiej mocy. Niemniej, dzięki kinu ludzie mogą zacząć inaczej patrzeć na pewne rzeczy i zmieniać własne nawyki. Gdy podobnie postąpi określona liczba osób, może dojść do przekroczenia masy krytycznej i zaistnienia autentycznej, powszechnej zmiany. Społeczeństwa zachodnie są teraz w trakcie takiego procesu, znajdują się w momencie przejściowym, niestabilnym i z tego względu pogrążają się w gwałtownych kryzysach.

Gdy oglądałem „Nakarmimy świat”, byłem zaskoczony przerostem biurokracji, nadprodukcją praw i reguł, które wpływają na życie w zachodniej Europie. 

Biurokracja stwarza problemy dwojakiego rodzaju. Prawo rzeczywiście pełne jest przepisów absurdalnie szczegółowych, wręcz śmiesznych i określa na przykład jak bardzo zakrzywiony może być ogórek. Z drugiej jednak strony, przepisy dotyczące choćby działalności banków są bardzo nieprzejrzyste i podatne na zbyt swobodne interpretacje. Reasumując: cierpimy z powodu zbyt dużej ilości idiotyzmów i zbyt małej ilości naprawdę istotnych konkretów.


(...)

Porozmawiajmy przez chwilę o twoim najnowszym filmie – „Alfabet”. W jaki sposób system szkolnictwa zmienił się od czasów, gdy sam byłeś uczniem?

W mojej młodości byliśmy poddawani zdecydowanie mniejszej presji. Duże zmiany w szkolnictwie przyniósł także rozwój internetu. Za moich czasów szkoła wzbudzała respekt, bo zapewniała dostęp do wiedzy . Dziś, gdy Google pozwala ci uzyskać wszystkie potrzebne informacje w ciągu pięciu sekund, ten aspekt przestał być aż tak istotny, a przez to szkoła utraciła znaczną część autorytetu. Największa zmiana dotyczy jednak czegoś innego. Gdy kończyłem edukację, mogłem być pewien, że dobre stopnie zapewnią mi prestiżową pracę. Dzisiejsi absolwenci nie mogą nawet marzyć o takim komforcie. Czy to nie paradoks, że po kilkudziesięciu latach dobrobytu młodzi obywatele bogatych państw muszą obawiać się o swoją przyszłość?  Nie chcę żyć w takim świecie i robię filmy po to, aby zamanifestować swój sprzeciw.
 
(...)

Więcej w najnowszym numerze Film & TV Kamera


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz