czwartek, 3 lipca 2014

Ratuje mnie stoicyzm - wywiad z Johnem Hurtem







(...)

Czy myśli pan, że kino wciąż ma w sobie moc, by zmieniać zastaną rzeczywistość?

Aż takim optymistą na pewno nie jestem. Wciąż uważam jednak, że oglądanie filmów potrafi poszerzyć nasze horyzonty i umożliwić spojrzenie na niektóre sprawy z nieznanego dotychczas punktu widzenia. W tym samym czasie może, oczywiście, zapewniać widzom świetną rozrywkę i zapewniam, że nie ma w tym żadnej sprzeczności.

Oprócz ról w wielu filmach ma pan na swoim koncie także występ w „Doktorze Who” uznawanym za najdłuższy serial science – fiction w historii telewizji. Jak wspomina pan to doświadczenie?

Zanim zagrałem w „Doktorze Who” odnosiłem wrażenie, że zdaję sobie sprawę z popularności tego serialu. Szybko jednak zorientowałem się, że jej nie doceniłem. To wspaniałe uczucie być częścią przedsięwzięcia, które jest ważne dla tak wielu osób, czasem buduje wręcz pomosty między pokoleniami. „Doktor Who” kojarzy mi się ze świetną zabawą, ale także z ciężką pracą. W serialu roi się od quasi – naukowych odniesień, więc do grania w kolejnych odcinkach trzeba było przygotowywać się jak do klasówki.

Innego rodzaju kult towarzyszy serii o „Harrym Potterze”, z którą również był pan związany. Czy jest pan w stanie zrozumieć jej fenomen?

Podoba mi się, że to właściwie bardzo „realistyczne” fantasy. Niezależnie od aury niesamowitości mamy tam przecież do czynienia z uniwersalną historią o dojrzewaniu. Na takiej samej zasadzie działały na odbiorców najbardziej klasyczne baśnie.

Czy styl gry  prezentowany przez pana dziś różni się od aktorstwa, które uprawiał pan na początku kariery?

Nie, bo nigdy nie starałem się grać w określony sposób. To nie sztuka wyuczyć się konkretnej techniki i mechanicznie stosować ją w kolejnych rolach. Dlatego właśnie nie jestem zwolennikiem metody aktorskiej Lee Strasberga. Uważam, że jest szkodliwa, bo ogranicza twoją wyobraźnię i w praktyce sprowadza się do prostego naśladownictwa.

Czy po ponad pół wieku grania w filmach wciąż czerpie pan z niego tę samą przyjemność?

Oczywiście, pewnie dlatego, że nigdy nie traktowałem aktorstwa jako misji, lecz uważałem się po prostu za dostarczyciela rozrywki. Takie podejście bynajmniej nie oznacza jednak, że oceniam swoją działalność jako pozbawioną znaczenia. Dobrze wiem jak bardzo ludzie potrzebują wytchnienia od codzienności. Mimo że lubię swoją pracę, nie będę jednak pana okłamywał, że wszystko układa się w niej idealnie.  Czasem dzięki aktorstwu bywam szczęśliwy, innym razem popadam przez nie w depresję.

W jaki sposób radzi pan sobie z takimi kryzysami?

Nie zawsze mi się to udaje. Ogólnie rzecz biorąc, ratuje mnie jednak pewien stoicyzm. Gdy wychodzisz na dwór w czasie deszczu, korzystasz z parasolki. Jeśli nie masz jej przy sobie, musisz zmoknąć, ale niedługo później wyschniesz i wszystko wróci do normy.

Czy to prawda, że niewiele zabrakło, a zamiast aktorem zostałby pan malarzem?

Tak, moi rodzice na pewno byliby z tego bardzo zadowoleni. Na moją pasję aktorską patrzyli raczej z niechęcią, bo uważali, że to zawód bez przyszłości. Jako malarz mogłem natomiast zostać przynajmniej nauczycielem. Nie posłuchałem ich, ale do dziś traktuję malarstwo jako hobby.


Czy myśli pan czasami o przejściu na aktorską emeryturę?

O nie. W aktorstwie decydujesz się na ten krok w dwóch przypadkach: albo jesteś ciężko chory, albo nikt nie chce już z tobą pracować. Na całe szczęście nie spełniam jeszcze żadnego z tych warunków.

A zatem może ma pan listę reżyserów, z którymi chciałby pan pracować w przyszłości?

Och, proszę mi wierzyć, że byłoby ich całe mnóstwo. Gdybym jednak musiał wymienić tylko jedno nazwisko, zdecydowałbym się chyba na Michaela Hanekego.

Więcej na łamach Dziennika

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz