(...)
Czy myśli pan, że
kino wciąż ma w sobie moc, by zmieniać zastaną rzeczywistość?
Aż takim optymistą na pewno nie jestem. Wciąż uważam jednak,
że oglądanie filmów potrafi poszerzyć nasze horyzonty i umożliwić spojrzenie na
niektóre sprawy z nieznanego dotychczas punktu widzenia. W tym samym czasie
może, oczywiście, zapewniać widzom świetną rozrywkę i zapewniam, że nie ma w
tym żadnej sprzeczności.
Oprócz ról w wielu
filmach ma pan na swoim koncie także występ w „Doktorze Who” uznawanym za
najdłuższy serial science – fiction w historii telewizji. Jak wspomina pan to
doświadczenie?
Zanim zagrałem w „Doktorze Who” odnosiłem wrażenie, że zdaję
sobie sprawę z popularności tego serialu. Szybko jednak zorientowałem się, że jej
nie doceniłem. To wspaniałe uczucie być częścią przedsięwzięcia, które jest
ważne dla tak wielu osób, czasem buduje wręcz pomosty między pokoleniami.
„Doktor Who” kojarzy mi się ze świetną zabawą, ale także z ciężką pracą. W
serialu roi się od quasi – naukowych odniesień, więc do grania w kolejnych
odcinkach trzeba było przygotowywać się jak do klasówki.
Innego rodzaju kult
towarzyszy serii o „Harrym Potterze”, z którą również był pan związany. Czy
jest pan w stanie zrozumieć jej fenomen?
Podoba mi się, że to właściwie bardzo „realistyczne”
fantasy. Niezależnie od aury niesamowitości mamy tam przecież do czynienia z
uniwersalną historią o dojrzewaniu. Na takiej samej zasadzie działały na
odbiorców najbardziej klasyczne baśnie.
Czy styl gry prezentowany przez pana dziś różni się od
aktorstwa, które uprawiał pan na początku kariery?
Nie, bo nigdy nie starałem się grać w określony sposób. To
nie sztuka wyuczyć się konkretnej techniki i mechanicznie stosować ją w
kolejnych rolach. Dlatego właśnie nie jestem zwolennikiem metody aktorskiej Lee
Strasberga. Uważam, że jest szkodliwa, bo ogranicza twoją wyobraźnię i w
praktyce sprowadza się do prostego naśladownictwa.
Czy po ponad pół
wieku grania w filmach wciąż czerpie pan z niego tę samą przyjemność?
Oczywiście, pewnie dlatego, że nigdy nie traktowałem
aktorstwa jako misji, lecz uważałem się po prostu za dostarczyciela rozrywki.
Takie podejście bynajmniej nie oznacza jednak, że oceniam swoją działalność
jako pozbawioną znaczenia. Dobrze wiem jak bardzo ludzie potrzebują wytchnienia
od codzienności. Mimo że lubię swoją pracę, nie będę jednak pana okłamywał, że
wszystko układa się w niej idealnie. Czasem
dzięki aktorstwu bywam szczęśliwy, innym razem popadam przez nie w depresję.
W jaki sposób radzi
pan sobie z takimi kryzysami?
Nie zawsze mi się to udaje. Ogólnie rzecz biorąc, ratuje
mnie jednak pewien stoicyzm. Gdy wychodzisz na dwór w czasie deszczu,
korzystasz z parasolki. Jeśli nie masz jej przy sobie, musisz zmoknąć, ale
niedługo później wyschniesz i wszystko wróci do normy.
Czy to prawda, że
niewiele zabrakło, a zamiast aktorem zostałby pan malarzem?
Tak, moi rodzice na pewno byliby z tego bardzo zadowoleni.
Na moją pasję aktorską patrzyli raczej z niechęcią, bo uważali, że to zawód bez
przyszłości. Jako malarz mogłem natomiast zostać przynajmniej nauczycielem. Nie
posłuchałem ich, ale do dziś traktuję malarstwo jako hobby.
Czy myśli pan czasami
o przejściu na aktorską emeryturę?
O nie. W aktorstwie decydujesz się na ten krok w dwóch
przypadkach: albo jesteś ciężko chory, albo nikt nie chce już z tobą pracować.
Na całe szczęście nie spełniam jeszcze żadnego z tych warunków.
A zatem może ma pan
listę reżyserów, z którymi chciałby pan pracować w przyszłości?
Och, proszę mi wierzyć, że byłoby ich całe mnóstwo. Gdybym
jednak musiał wymienić tylko jedno nazwisko, zdecydowałbym się chyba na
Michaela Hanekego.
Więcej na łamach Dziennika
Więcej na łamach Dziennika
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz