Gangster z „Chłopaki nie płaczą”
powiedziałby, że „Życie Pi” to najlepszy film o facecie w
łódce od czasu „Śmierci w Wenecji”. Inni widzowie mogliby
potraktować dzieło Anga Lee jako popkulturową wariację na temat
opowieści o Arce Noego. Tak czy inaczej, „Życie...” stanowi
kolejny przystanek w podróży reżysera przez świat filmowych
gatunków. Twórca znany między innymi z ociekającego erotyzmem
„Ostrożnie, pożądanie” tym razem zdecydował się na
wysokobudżetowe kino familijne. Opowieść o młodym Pi, który
przeżywa katastrofę statku i dryfuje po Pacyfiku na szalupie
ratunkowej w towarzystwie groźnego tygrysa jednocześnie urzeka i
irytuje. Reżyser potrafi wyposażyć swoją historię w anegdotyczny wdzięk
i subtelny humor, by za chwilę zaskoczyć metafizycznym patosem w
scenie jakby wykradzionej z montażowni Terrence'a Malicka. Dylematy jednostki, która w Opatrzności szuka ratunku przed jednocześnie fascynującą i przerażającą naturą w sposób znacznie bardziej przekonujący udało się przedstawić w "Pozdrowieniach z raju". "Życie..." przypomina właściwie hollywoodzki przypis do znakomitego filmu Brillante Mendozy. Choć Lee
natrętnie spogląda w niebo w poszukiwaniu Boga, na szczęście nie
traci jednak z oczu także tytułowego bohatera. Dzięki temu „Życie... sprawdza się jako współczesna baśń, która w oryginalny
sposób metaforyzuje lęki i zagrożenia towarzyszące procesowi
dojrzewania. Mimo wszystko, w uniwersum Lee większe wrażenie od
eksponowanych w "Życiu..." sztormów i kataklizmów wciąż robi
chociażby skromna „Burza lodowa”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz