środa, 16 stycznia 2013

Film o facecie w łódce - recenzja "Życia Pi"





Gangster z „Chłopaki nie płaczą” powiedziałby, że „Życie Pi” to najlepszy film o facecie w łódce od czasu „Śmierci w Wenecji”. Inni widzowie mogliby potraktować dzieło Anga Lee jako popkulturową wariację na temat opowieści o Arce Noego. Tak czy inaczej, „Życie...” stanowi kolejny przystanek w podróży reżysera przez świat filmowych gatunków. Twórca znany między innymi z ociekającego erotyzmem „Ostrożnie, pożądanie” tym razem zdecydował się na wysokobudżetowe kino familijne. Opowieść o młodym Pi, który przeżywa katastrofę statku i dryfuje po Pacyfiku na szalupie ratunkowej w towarzystwie groźnego tygrysa jednocześnie urzeka i irytuje. Reżyser potrafi wyposażyć swoją historię w anegdotyczny wdzięk i subtelny humor, by za chwilę zaskoczyć metafizycznym patosem w scenie jakby wykradzionej z montażowni Terrence'a Malicka. Dylematy jednostki, która w Opatrzności szuka ratunku przed jednocześnie fascynującą i przerażającą naturą w sposób znacznie bardziej przekonujący udało się przedstawić w  "Pozdrowieniach z raju". "Życie..." przypomina właściwie hollywoodzki przypis do znakomitego filmu Brillante Mendozy. Choć Lee natrętnie spogląda w niebo w poszukiwaniu Boga, na szczęście nie traci jednak z oczu także tytułowego bohatera. Dzięki temu „Życie... sprawdza się jako współczesna baśń, która w oryginalny sposób metaforyzuje lęki i zagrożenia towarzyszące procesowi dojrzewania. Mimo wszystko, w uniwersum Lee większe wrażenie od eksponowanych w "Życiu..." sztormów i kataklizmów wciąż robi chociażby skromna „Burza lodowa”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz