Z okazji premiery "Holy Motors" piszę dla FILMU o powiązaniach Leosa Caraxa z Erikiem Rohmerem, towarzyszącej reżyserowi aurze niedostępności i naszym osobliwym spotkaniu w korytarzu kijowskiego kina.
Premiera
„Holy Motors” przypomina o istniejącej od wielu lat
prawidłowości. Można spierać się o ocenę twórczości Leosa
Caraxa, ale trudno zaprzeczyć tezie, że każdy kolejny film
reżysera stanowi w oczach miłośników kina spore wydarzenie. Nie
dzieje się tak tylko ze względu na coraz dłuższy ostatnio czas
oczekiwania na kolejne premiery. Filmy Caraxa stają się jedyną
płaszczyzną kontaktu z tą magnetyczną osobowością. Wyłącznie
z nich możemy dowiedzieć się z kim reżyser się umawia, jakie
czyta książki, co go przeraża i fascynuje. Możemy być pewni, że
Carax nie zdradzi takich informacji dziennikarzom. Reżyser od lat
słynie z konsekwentnego unikania rozmów z prasą i niechętnego
spowiadania się przed publicznością. Reguła Caraxa wydaje się
następująca: im poważniejsze słyszy pytanie, tym bardziej
absurdalną przygotowuje odpowiedź. W latach 80. reżyserowi
zdarzało się kokietować publikę błazeńskimi deklaracjami w
rodzaju: „Gdyby Marylin
Monroe była młoda w dzisiejszych czasach, związałaby się ze
mną”. Na ostatnim
festiwalu w Cannes Carax z rozbawieniem zbywał dziennikarzy
zasypujących go dociekaniami dotyczącymi najnowszego filmu. Na –
zadane w trakcie konferencji prasowej – pytanie „co
mają znaczyć wszystkie użyte przez pana symbole?”
odparł tylko „A skąd
mam, do cholery ,wiedzieć?”.
Kilka miesięcy później zdziwiony narosłymi wokół „Holy
Motors” wątpliwościami interpretacyjnymi dodawał, że „to
bardzo prosty film. Pokazywałem go dzieciom i nie miały żadnych
problemów z jego zrozumieniem”.
Wytwarzającą się wokół reżysera aurę niedostępności odczułem
na własnej skórze, gdy kilka miesięcy temu przypadkiem wpadłem na
niego na festiwalu w Kijowie. W doskonale pamiętającym czasy
radzieckie korytarzu kina, Carax – w nieodłącznym kapeluszu i
ciemnych okularach- wyglądał jak przybysz z innej planety. Każde z
zadanych mu przeze mnie krótkich pytań skwitował lapidarnym „Oh,
yes”, po
czym uśmiechnął się przepraszająco i odmaszerował w kierunku
sali projekcyjnej, na której zapowiedział ukraińską premierę
„Holy Motors”. Trudno
powiedzieć, czy manifestowana przez Francuza nonszalancja wynika z
chorobliwej nieśmiałości, czy precyzyjnej kreacji własnego
wizerunku. Faktem jest, że wytworzona wokół persony Caraxa aura
tajemnicy tylko wzmacnia zainteresowanie jego nietuzinkowymi filmami.
Ekscentryczny reżyser dość wcześnie
zadbał o odseparowanie świata własnej wyobraźni od otaczającej
rzeczywistości. Choć syn amerykańskiego krytyka filmowego i
francuskiej dziennikarki przyszedł na świat jako Alexander Oscar
Dupont, w wieku 17 lat – wedle własnych słów - „narodził
się ponownie”. Wtedy właśnie
przyjął pseudonim Leos Carax i podjął decyzję o zostaniu
artystą. Historia francuskiego kina zna jeszcze jeden przypadek
spektakularnej zmiany tożsamości. Kilkadziesiąt lat wcześniej
młody intelektualista Maurice Scherer sięgnął najpierw za pióro
a potem za kamerę, by stać się Erikiem Rohmerem. Z biegiem czasu
francuski reżyser, tak jak Carax, wykreował na ekranie własny
świat i z równą niechęcią oprowadzał po nim dziennikarzy i
interpretatorów. Choć Carax i Rohmer funkcjonują na stylistycznych
i światopoglądowych antypodach, spotykają się w tym samym punkcie
wyjścia. Scenariusz każdego z ich filmów mógłby
rozpoczynać się po prostu od - użytego zresztą jako tytuł
pełnometrażowego debiutu Caraxa – zdania „Chłopak spotyka
dziewczynę”. O ile jednak reżyser „Zielonego promienia” krąży
później w stronę wyrafinowanej analizy psychologicznej, o tyle
twórca „Złej krwi” stawia na żywioł i emocję.
(...) Więcej w styczniowym FILMIE
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz